czwartek, 22 marca 2012

folk'n'roll cz.2

     Przed połową lat sześćdziesiątych związki z muzyką folk, elektrycznym bluesem, rhytm’n’bluesem sprawiły, że postrzegano rock jako kolejny wariant muzyki popularnej. Jednakże niedługo już zaczęto zauważać w rocku nowe wartości, gdyż decydującym staje się aspekt rytmiczny, którego nie sposób zapisać oraz brzmienie. Te nowości sprawiają, że punkt ciężkości przesuwa się w dwóch kierunkach: w stronę koncertu, w którym dominują pradawne funkcje plemienne (komunikacja pierwotna, silny aspekt chóralny, zbiorowy), oraz w stronę płyty, która coraz bardziej staje się miejscem eksperymentowania z muzyką „niemożliwą do wykonania” na żywo. Także przełom lat 50’-60’ to czasy, w których nastąpił duży postęp techniczny na rynku muzycznym w zakresie techniki nagraniowej, a także w unowocześnieniu niektórych instrumentów. W ten sposób muzycy rozpoczęli swoje muzyczne eksperymenty, a rock’n’roll ostatecznie sprawił, że nośnik, jakim jest płyta, stał się najważniejszym ogniwem w muzycznym procesie, któremu z czasem musiano podporządkować występ na żywo.
Jim Morrison
     Razem z duchem czasów szły więc występy muzyków. Były one swego rodzaju rytuałem plemienia, skupionego wokół swego plemiennego centrum, tutaj wokół muzyków, którzy swoją muzyką, słowem oraz ruchem rozpalali symboliczny ogień. Wokalista stawał się szamanem, pozostali muzycy – magicznymi instrumentami szamana, poprzez które czarownik wprowadza tłum w trans, zaklinał plemienną rzeczywistość, był wieszczem, uzdrowicielem, przewodnikiem, a czasami bywał też i nauczycielem. Sam Jim Morrison z legendarnej kapeli rockowej The Doors, uważał, że dusza zmarłego indiańskiego wodza zamieszkała w jego ciele, kiedy był dzieckiem. „Głos Morrisona przypominał rzężenie, wchodzenie w trans, był próbą zatrzymania upływu czasu (...), czasami zupełnie zmieniał głos (...), co stwarzało wrażenie, jakby śpiewały dwie różne osoby – wtedy naprawdę symulował opętanie. Był to rzeczywiście rytuał. Wraz z nim rock osiągał, czy raczej ostatecznie ujawniał, swój aspekt atawistyczny, nieświadomie związany z pradawną tradycją, której był dziedzicem”*.
       Muzycy rockowi zaczęli przyodziewać coraz bardziej skąpe, często obcisłe ubrania, co z czasem zaowocowało w sceniczną charakteryzację współgrającą z wirtuozerią ruchów i choreografią poczynań muzyków na scenie (np. słynne podpalenie gitary przez Jimiego Hendrixa w czasie wykonywania utworu „Wild Thing”, dokończenia na niej utworu, po czym roztrzaskanie gitary o scenę). Publiczność zawsze czuła się po takich występach jak zaczarowana. Nawet sami przeciwnicy rocka uważali, że muzycy uprawiają czarną magię, czym tak naprawdę przyczyniali się do jeszcze większego zainteresowania danymi wykonawcami.
Jimi Hendrix
   Wspaniałego wytłumaczenia „dzikości”  muzyków i   publiczności na koncertach dokonał E. Cassirer, mówiąc, iż brak racjonalności nie czyni tych ludzi mniej ludzkimi, albowiem człowiek jako istota myśląca musi w jakiś sposób odnieść się do napotkanych problemów, a wszystkie te pierwotne przejawy tańca w świecie zurbanizowanym odnoszą się do myślenia mitologicznego, głęboko zakorzenionego w jaźni człowieka i niezupełnie zatraconego w trakcie procesów cywilizacyjnych.

CDN

G. Castaldo, Ziemia Obiecana..., Kraków 1997, s. 158
----------------------------------------------------------
Źródła:
E. Cassirer, Esej o człowieku. Wstęp do filozofii kultury, Warszawa 1998
G. Castaldo, Ziemia Obiecana. Historia rocka 1954-1994, Kraków 1997

Czytaj również:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz